Strona:Maria Rodziewiczówna - Jerychonka.djvu/185

Ta strona została przepisana.

wciskał się chłód i wicher, który mu gmatwał myśli, mącił uczucia.
Coś się psuło w jego szczęściu; czuł, że się zsuwa ze szczytu na jakąś pochyłość, na któréj utrzymać się nie ma mocy. Nie chciał nawet badać, ni myśleć o tém, nie chciał otwarcie się przyznać przed samym sobą. Ze strachem śmierci i zguby trzymał się już wspomnień przeszłości i szczęścia.
Siłę w nich czerpał i wiarę. A przecież przez szczelinę chłód ciągle się wciskał, i Filip ze zgrozą chwilami czuł, że tam, u baronowéj, coś przed nim ukrywają. Ona jeszcze pozornie była jednostajną; ale już matka traktowała go inaczéj, oziębléj, z pewném lekceważeniem. Onegdaj po raz pierwszy nie przyjęto go o zwykłéj godzinie; dziś otrzymał bilecik, że baronowa na ślizgawce nie będzie, gdyż czuje się niezdrową. Teraz także po raz pierwszy uczuwał wątpliwość i lęk — pójść do niéj, czy nie.
Poszedł tedy do Magdy.
Zastał ją nad książką. Zdziwiła się na razie: przestała się go spodziewać.
— To ty! Ave! — rzekła, jakby z żalem odkładając książkę.
— Przeszkadzam ci? — rzekł urażony obojętnym tonem. — Co czytasz?
— To Feliksa Dahna „Odin’s Trost“.