Strona:Maria Rodziewiczówna - Jerychonka.djvu/195

Ta strona została przepisana.

— Nie. Od tego czasu nie był, ino list przysłał. To o list tak się panie spierały — szepnęła i uciekła, bojąc się podejrzeń.
Filip wszedł do buduaru, gdzie było zupełnie ciemno; tylko na żelaznym kominku palił się ogień, oświetlając leżącą na kanapie baronową. Radczyni umknęła, zostawiając, jako ślad po sobie, pelerynkę i książkę kucharską.
— Ach, to ty! — rzekła baronowa leniwym, apatycznym tonem, przeciągając się ruchem kocim i nie podnosząc oczu od ognia.
Nic nie odpowiedział, usiadł naprzeciw w fotelu i wsparł łokcie na kolanach, a głowę na rękach.
Zdziwiło ją milczenie, więc spojrzała na niego.
— Wracasz ze ślizgawki? Ja dziś byłam tak rozstrojona i rozdrażniona, że z domu nie wychodziłam.
— Któż cię rozgniewał? mąż? — spytał głucho.
— Matka, naturalnie! — odparła, nie zdradzając niczem, że ją przeraziło jego pytanie.
— Cóż to nowego?
— Ja proszę, błagam, żeby ztąd wyjechać. Ten Kraków tak mi obmierzł, że wytrzymać dłużéj nie mogę z nudów: a on mi przyrzeka wyjazd w maju!
Raziło go każde słowo, gorycz napełniała mu duszę i bunt się wzmagał.
— Czy ci tak pilno do San-Remo pochwycić or-