Strona:Maria Rodziewiczówna - Jerychonka.djvu/202

Ta strona została przepisana.

Gdy mówiono o Magdzie i jéj zaręczynach, Oryż jakby nie słyszał. Brzydka jego, śniada twarz, do któréj wrósł cynizm i lekceważenie, nie zmieniała się w niczém. Pochylony nad kartonem, z brwią ściągniętą i skupioną uwagą w oczach, gonił w pamięci obrazek, który rzucał na papiér. Tak był zajęty i zły, że nawet nie gwizdał oberków.
Po południu, gdy gazeta już obiegła miasto, do redakcyi wpadł Stach Malicki, jak zwykle, roztargniony i nieuważny.
— Ej, prawda to, że Osiecki bierze Domuntównę? — zawołał do Finka, rzucając kapelusz i laskę na stół Oryża i siadając na rogu.
— Ostrożnie! — zawołał przerażony redaktor.
— Ach, wlazłem na Oryża! Patrzcie, to ty coś robisz? Pokaż no, a — to album krakowski. Daj — obejrzę.
— Daj siebie sam do obejrzenia w menażeryi, małpo! — burknął Oryż, który nie cierpiał, gdy mu zaglądano w rysunek, póki go miał pod ręką.
— Ty, słuchaj! Bądź-no ostrożniejszym w epitetach, bo trafisz na kogoś, co nie będzie wiedział, żeś zwierz, i wyzwie cię.
— Jestem zanadto źle urodzony, żebym się bał szlacheckich idyotyzmów! Pójdziesz mi precz ze stołu, czy chcesz wyleciéć oknem?
Malicki usunął się, ramionami ruszając.