Strona:Maria Rodziewiczówna - Jerychonka.djvu/208

Ta strona została przepisana.

Wreszcie począł tracić trzeźwość. Rojenie napełniało mu głowę, nabierał uczucia nietożsamości.
Zdało mu się, że nie jest biednym artystą, bez sławy chleba i dachu, ale młodym chłopakiem o gładkiéj twarzy, do którego się fortuna uśmiecha. Kocha go Magda, i on ją ubóstwia, a świat cały przychylnie na nich patrzy, jak na dwoje szczęśliwych, i pięknych, i dobrych. Zdawało mu się, że spacerują gdzieś w górach, wczesną wiosną, tarniny kwitną i skowronki śpiewają, i idą tak pod rękę i czasem spotykają się rozkochanemi oczyma, bez słowa, wiedząc, co myślą. Ona go prosi, by jéj zaśpiewał, więc on zaczyna...
Wtem się ocknął i aż się przeraził i obejrzał w około.
Śpiewał na prawdę, ale wcale nie wesołą piosenkę szczęścia, jeno smętną, ludową dumkę:

Przyszedł Wojtek do tatusiów i wziął dziewczynę,
A ja bez niéj nieszczęśliwy chyba już zginę.
Matulu! chyba już zginę!

W sali już nie było nikogo — nikt na niego nie zwracał uwagi, ale on się oburzył sam na siebie za takie głupie marzenie i zamruczał:
— Bestyo, kto ci pozwolił! Cierpiéć wolno — ale nie marzyć, jak student. Ty, słyszysz, ostrożnie, bo cię w takie błoto za karę utopię, że ci się odechce śpiewów i spacerów na zawsze!