Strona:Maria Rodziewiczówna - Jerychonka.djvu/21

Ta strona została przepisana.

— Ani wspomniał. Domyślałam się raczéj tego po świetnych opisach zwiedzanych okolic. Czuć, że co widział, widział dobrze.
— Szkoda! — szepnęła Magda. — Pracownia jego dwa lata stoi pustką, a na stalugach obraz rozpoczęty na wystawę. Przerwał go dla podróży do Włoch i ztamtąd w świat ruszył. Szkoda... nie powinien się zmarnować.
Była w téj chwili bardzo poważną, surową nawet.
— Wyglądał bardzo szczęśliwy i wesół. Naprawdę, po co ma być koniecznie sławnym!
— Czy pani nie wierzy w powołanie?
— Owszem wierzę, że nikt go nie spełnia.
— To wielka prawda. Dlatego tylu jest ludzi wykolejonych i złamanych. Wiedząc to i spotykając co krok, nie chcę, by Filip wśród nich się znalazł.
— Pani go widocznie wyszczególnia w swojéj sympatyi.
— Tak. Zresztą znam go jak siebie i wiem, czego jego dusza potrzebuje. Daj Boże, by on to sobie przypomniał!
— Sądzę, że go pani rychło zobaczy w Krakowie — rzekła baronowa z uśmiechem dwuznacznym.
Magda spojrzała na nią uważnie, badawczo i rzekła swobodnie:
— Ano, to będzie zupełnie naturalne.
— Co takiego?
— Co wart artysta, jeśli nie czci piękn?a