Strona:Maria Rodziewiczówna - Jerychonka.djvu/222

Ta strona została przepisana.

Chciała myśleć, ale jéj Oryż przeszkadzał. Rozgniewało ją to, że jéj nie powitał, że teraz milczy, jakby był obrażony. Odwykła już od tego zachowania się, więc ją raziło.
Po długiéj chwili milczenia rzekła:
— Może pan lampę zapali?
— Nie trzeba: blask staremu szkodzi.
— Co mu jest?
— Ano, to, co każdemu będzie... kres.
— Tak źle?
— Wczoraj atak paraliżu — mruknął.
— Był doktor?
— Był Malicki sam. Powiedział, że ma termin do tygodnia.
— Biedna ona — szepnęła Magda, a potém spytała:
— Pan tu dawno?
— Zgodziłem się siedzieć w dzień, a jak ona z sił spadnie, to i w nocy.
Za parawanem w kącie odezwało się stęknięcie, więc Oryż wstał i tam się wsunął. Słychać było, że zmieniał zimny okład na głowie chorego i przy nim już pozostał.
Znowu Magda chciała myśleć o sobie, ale jéj znowu Oryż przeszkadzał.
Widziała go chwilę we drzwiach. Wychudł i zczerniał, a co najgorsza, miał wyraz tępy i bezmyślny, jakby wiele przecierpiał.