Strona:Maria Rodziewiczówna - Jerychonka.djvu/244

Ta strona została przepisana.

wnet pożałowała, bo on go spostrzegł i wnet zasępił się i otrzeźwiał.
— Przepraszam za ubliżenie! — rzekł sztywnie.
Chciała go przejednać, ale nie potrafiła skłamać, a pamiętała każde jego złe słowo przy obiedzie: więc milczała, zajęta niby bardzo zaplataniem swych warkoczy.
— Słuchaj! — odezwał się po chwili. — Czemu nie chcesz bywać u baronowéj?
Wzdrygnęła się, ale przemogła pierwsze wrażenie i odpowiedziała spokojnie:
— Mam takie liczne koło znajomych! Nie lubię nowych stosunków.
— A gdybym cię poprosił, byś zechciała jéj złożyć wizytę ze mną — poszłabyś?
— Jestem tak pewna, że tego nie uczynisz, iż nawet nie myślę o takiéj alternatywie.
— Jakto? Byłabyś zazdrosną? Nie do uwierzenia!
— No — na to nie trzeba zazdrości, tylko godności!
— Więc stanowczo odmawiasz?
— Nie odmawiam, ale proszę, byś mnie nie stawiał w konieczności wyrażenia o tém swego zdania!
— Szkoda bardzo, bo ja tych stosunków zrywać nie mogę. Chciałem uczciwie, byś była ze mną; tembardziéj, żeś zawsze broniła jéj przed oszczercami.
— I bronić będę, ale znać nie chcę! Ach — więc przecie ożyła dla ciebie! Mówiłam ci, żeś ją pochował w letargu.