Strona:Maria Rodziewiczówna - Jerychonka.djvu/254

Ta strona została przepisana.

— No, więc jeśli się zgodzę, to pytam: jakie pani prawo ma żądać czegośkolwiek ode mnie?
— To prawo pan sam zna.
Zaśmiał się szyderczo, ale nic nie rzekł.
— Więc zgoda? — spytała.
— Niech pani mówi, o co chodzi — mruknął zamiast odpowiedzi.
— Panie Andrzeju, od jutra nie weźmie pan do ust kieliszka. Dla mnie to pan uczyni. Będę bardzo, bardzo z tego szczęśliwa!
— A pani co do tego! — wybuchnął szorstko.
— Wymagam tego od pana! — odparła spokojnie.
— Także racya! A cóżby pani powiedziała, żebym ja czego od pani wymagał?
— Spełniłabym bez wahania.
— Cha, cha! bo pani myśli, że to żart. No, a ja postawię warunki. Słowo za słowo!
— Czego pan żąda?
Zaciął się, zawahał, a potem z nagłą determinacyą:
— Jak pani będzie kiedy źle i trzeba będzie posłańca lub sługi, to pani mnie wezwie.
Ledwie wykrztusił, już rad był pod ziemię się ukryć ze wstydu, z bojaźni, że odmówi lub żartem mu odpłaci za tylokrotne szyderstwa. Ale ona bardzo poważnie podała mu rękę i rzekła:
— Zgoda, niech się pan oszczędza, pracuje i myśli, żeś mi pan potrzebny!
Uścisnęli sobie dłonie i nie odezwali się więcéj, aż