Zaczęli mówić z sobą o pałacu na Canale Grandę, który dziś oglądali, i do którego się mieli nazajutrz przenieść, znajdując mieszkanie w hotelu trop mesquin.
Baronowa zrozumiała wtedy, że do osiągnięcia celu było bardzo daleko, i popatrzała z nienawiścią na Filipa.
Gdyby go nie było, jutro tamten byłby u jéj stóp; albo ona, silna swojem prawem, wygnałaby francuzkę.
Teraz sama sobie odebrała to prawo.
Filip, na dobitkę swojéj porażki, przez cały obiad był milczący i nie swój, gubił się do reszty w jéj opinii: wydał jéj się głupim, małym, nędznym filistrem, którego uczucie umiało tylko żebrać lub dziękować, nigdy rozkazywać i zmuszać.
W nim zaś rósł wstyd, upokorzenie, żal nieokreślony i chęć ucieczki z przed oczu człowieka, którego okradał i krzywdził.
Był pewien, że gra rolę ważną, i ani przeczuwał, że jest narzędziem zemsty, pionem na szachownicy.
Po obiedzie baronowa odzyskała równowagę i zalotnie zwróciła się do Filipa:
— Popłyniemy o księżycu. Dostań dobrego śpiewaka. Będziemy marzyć!...
Na schodach przed hotelem, z nogami o cal od wody, z talerzem krewetek na kolanach, siedział Oryż, otoczony zgrają próżniaków.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Jerychonka.djvu/280
Ta strona została przepisana.