Nazajutrz Filip puścił się na poszukiwania. Znalazł pałac, jak sobie życzyła, ale naznaczono cenę bajeczną. Śpieszył do niéj, nie chciał się targować, bał się, że go w najmie ktoś uprzedzi: więc cenę przyjął, kontrakt zawarł i zapłacił półroczną dzierżawę.
Zaledwie wracając do hotelu, zastanowił się, że popełnił szaleństwo, obrachował swój zapas gotówki.
Ale był w stanie takim, w którym opamiętanie jest niemożliwém. Wrócił — za zadowolenie zachcianki otrzymał zapłatę w pocałunkach, i tegoż dnia przenieśli się na własne gospodarstwo. I szczęśliwy był, patrząc na jéj uciechę.
Na drugi dzień znowu ją rozczulił nabyciem ślicznéj gondoli; i tak chwilowo chmura zebrana przez przyjazd Faustangera była zażegnana.
Ale zapas gotówki malał codzień. Filip rachować nie chciał: czerpał i rzucał jéj złoto pod nogi, rad, że chce po niém deptać, że go widocznie uważa za swego, że się już nie krępuje i nie wzdraga.
Nadszedł przecie dzień, że Filip zajrzał do swego pugilaresu i policzył. Wtedy przez sekundę przeraził się i zdumiał. Z tysięcy zostały tylko setki.
Ale zastanowienie trwało bardzo krótko. Napisał do kolegi w Krakowie, by sprzedał całe umeblowanie jego mieszkania i przesłał mu pieniądze — i daléj o to się nie troszczył.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Jerychonka.djvu/284
Ta strona została przepisana.