Strona:Maria Rodziewiczówna - Jerychonka.djvu/291

Ta strona została przepisana.

Baronowa wzroku z niego nie spuszczała; dyszała, jakby ją ten szał upajał.
— Czegóż żądasz? — spytała namiętnym tonem.
— Żebyś wobec swego gacha i matki na kolanach prosiła mnie o łaskę i przebaczenie, i wyznała mi swą miłość.
— Oszalałeś! To niemożliwe. Powiedz mi, gdzie mam się udać do twoich dóbr, a jutro tam ruszę!
— Doprawdy? — zaśmiał się ironicznie. — I to ci chodzi po głowie! Chcesz być co rychléj kasztelanką, a mnie przedstawić jako głupca i naiwnego. Zapóźno! Zrobisz tak, jak ci każę, albo dostaniesz rozwód. Rozumiész, że dadzą mi go bez wielkiego starania. Ułatwiłaś mi interes swém prowadzeniem się, i to dowodzi, żeś nie tak sprytna, jak się wydajesz.
Roześmiał się i wstał.
— Zresztą jak sobie chcesz. Dla mnie teraz świat cały otwarty; dla ciebie coraz ciaśniéj: więc pomyśl i rozważ. Jutro wyjeżdżam do Monaco. Jeśli się zdecydujesz, daj mi znać. Będę czekał dwa tygodnie.
Baronowa umilkła i magnetyzowała go wzrokiem.
Faustanger oczu nie spuszczał, ale czuł, że długo nie wytrzyma, więc, nadrabiając miną, ukłonił się zdaleka i wyszedł. Na schodach odetchnął głęboko i otarł czoło i oczy.
— Szatan kobieta! — zamruczał. — Już drugi