Strona:Maria Rodziewiczówna - Jerychonka.djvu/30

Ta strona została przepisana.

czas przyglądał mu się w milczeniu — oczy jego zabłysły, nozdrza się rozdęły — nie mówił nic, aż ochłonął.
— Cóż... dzisiaj drzewo, czy bawełna? — spytała Magda, układając kwiaty.
— Nadmuchana cielęcina! — zdecydował Oryż. — Tak faszerować i ja-bym potrafił. Ta dama nie ma mięśni, ani krwi... to jest bohomaz! Takie sprzedają na łokcie po kramach na odpustach!
— Takie! — zaśmiała się Magda. — Kup mi pan trzy łokcie... takich świętych!
Spojrzała na swe dzieło, a Oryż jął jéj różne punkta wskazywać.
— Dlaczego to ramię spuchnięte? To, ani chybi, formuje się wrzód — a ten palec rzeczywiście jest krzywy. A te sine zygzaki czyż to mają być żyłki? Nikt żywy takich nie widział dotychczas. Gdybym był baronową, tobym to straszydło darował na kurtynę do gabinetu figur woskowych.
Magda słuchała bez gniewu, owszem z zajęciem, śledziła uważnie wskazane punkta i potakiwała głową.
— To prawda. Przemaluję jutro — rzekła.
— Na co się to zda? Zmaże pani jeden, a zrobi trzy błędy — odparł Oryż, wciąż się wpatrując.
— To zmażę wszystko!
Wzięła szczotkę i butelkę z terpentyną, i bez żartu zabierała się do roboty.