Faustanger brwi zmarszczył i zastanowił się.
— Gdzie on jest? Mówiłeś z nim?
— Mówiłem, i bardzo się zdziwiłem, znajdując was oboje jeszcze przy życiu. Myślałem, że was znajdę już zabalsamowanych! Gdzie jest? Nie wiem. Uprzedził mnie i przepadł. W każdym razie miejcie się na baczności!
— Ja? — skoczył Faustanger — mam się lękać chłystka? Jeśli mnie wyzwie, to mu stanę, a jeśli téj formy zaniecha i ośmieli się żonę napastować, to go kijem wygonię i oddam policyi. Ale ty przesadzasz: takie lalkowate desperaty strzelają do siebie tylko. Tego mu nie bronię!
— Jak sobie chcesz. Ostrzegłem cię. Ja mam inne zdanie — prostaka. Ty mu nic nie zawiniłeś, więc cię wyzywać nie potrzebuje. Twoja żona zawiniła ciężko. Oszukiwała go, kłamała, wyzyskiwała, krzywdziła, wreszcie zdradziła — to mord! Jeśli będzie szukał zemsty nad nią, to go kijem nie częstuj, bo on tutaj jest w swojem prawie.
— To dobre! więc mam mu pozwolić baronową oplwać, sponiewierać, może zabić?
Oryż ramionami ruszył:
— Bądź spokojny. Ostrzeż ją tylko. Potrafi ona obronić siebie lepiéj niż ty!
Faustanger, po chwili namysłu, biczem machnął i zaśmiał się dziko.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Jerychonka.djvu/319
Ta strona została przepisana.