Strona:Maria Rodziewiczówna - Jerychonka.djvu/32

Ta strona została przepisana.

Majorowa lubiła go przecie, bo jéj codzień prawie przyprowadzał ze swych wędrówek obdartusów do szkoły i bardzo się tą szkołą zajmował. Zresztą miała to przekonanie, że zeń zrobi statecznego człowieka, i dlatego karmiła go dobrze, bo mówiła, że porządny wikt wpływa najskuteczniej na poprawę obyczajów.
Rzeczywiście, Oryż od roku, jak do nich przystał, dość regularnie przychodził i czasami nawet płacił. Gdy Magda malowała po obiedzie, czytywał jéj głośno, i jeśli go chciała mieć z sobą wieczorem w teatrze lub na spacerze — nie szedł do knajpy.
Przepadał czasami bez wieści, ale tylko wtedy, gdy te panie czas jakiś bywały zajęte towarzyskiemi stosunkami i o nim zapominały. Wracał wprost do nich i, jakby wczoraj pożegnał, prosił o klucz od kuferka, siadał do obiadu i plądrował po pracowni Magdy.
Majorowa wołała z jadalni. Zasiedli do stołu.
— Cóż słychać w szkole? — zagadnął Oryż, który jadł mało i nawet na potrawę nie spojrzał.
— Było ich dzisiaj trzydzieścioro — pochwaliła się majorowa.
— Winszuję. A moja Wikta nie uciekła jeszcze?
— Nie. Teraz mam na nie sposób. Daję śniadanie. Nie dość na tém! Białą kawę! Kto przychodzi umyty i uczesany, dostaje w dodatku bułkę.