Strona:Maria Rodziewiczówna - Jerychonka.djvu/320

Ta strona została przepisana.

— To pewne! Jéj to sprawa. Umiała zaplątać: niech odplącze teraz.
Zajechali pod pałac i poszli wprost do jadalni, gdzie już czekał na nich obiad.
Po chwili ukazała się radczyni, jakaś zmalała i milcząca wobec zięcia, ku któremu rzucała spojrzenia z ukosa, pełne pokory.
Za nią weszła córka. Odrazu spostrzegła Oryża, zbladła, oczy jéj zapałały wściekłością, uczyniła ruch, jakby mu miała drzwi pokazać.
Ale wtém Faustanger przemówił:
— Przedstawiam mego przyjaciela, malarza Oryża, którego cenię i szanuję, bo dla pieniędzy moich nie ma żadnego respektu, ani nie skłamał nigdy! Niechże mu będzie dobrze w moim domu!
Baronowa zapanowała nad sobą, skłoniła się uprzejmie; radczyni skwapliwie podała mu rękę.
„Co za szkoda, że po tém przedstawieniu i będąc pod opieką rygoru Faustangera, nie mogę z nimi pogadać otwarcie...“ — pomyślał Oryż, odpowiadając zdawkową monetą na szablonową rozmowę dam.
Baronowa i Oryż nie pili wcale; Faustanger z radczynią dotrzymywali sobie kompanii. W miarę ilości wina humor barona przybierał coraz swobodniejsze objawy.
Śmiał się dziko, i okrucieństwo poczynało mu wyzierać z oczu. Zwrócił uwagę na ich puste kieliszki i rzekł: