Strona:Maria Rodziewiczówna - Jerychonka.djvu/326

Ta strona została przepisana.

Ani słowa o Filipie. Oryż pomyślał, że udaje obojętność, więc spytał szorstko:
— Nie miała pani wieści o mężu?
— To, co mi pan pisał — odparła spokojnie. — Zkądże ja wiedziéć co mogę? Do mnie się nie zgłosi!
— Ale w Sokolinie może być lada dzień dramat.
— Nie wierzę! Ta kobieta zrobi z nim, co zechce. Jam już z téj sprawy usunięta. Gdym prosiła pana o niedopuszczenie do katastrofy, czyniłam to przez egoizm. Czy wie pan, iż Kraków cały twierdzi, żem ja wszystkiemu winna, i wreszcie Maryni to wmówili. Gdyby jeszcze krew popłynęła, mnie-by tą krwią obciążyli. Gdy kaplicę skończę, wyjadę daleko. To boli, gdy za ofiarę — taką się bierze nagrodę.
— Więc pani go już nie kocha?
— Ja o nim nigdy już nie myślę!
— Więc i mnie pani nie rada, żem go wspominał?
— Nie. Zawsze rada pana widzę!
Wjechali na chropowaty bruk i stanęli przed kościołem. W zakrystyi spotkali proboszcza, który na widok synowca w ręce klasnął.
— Ten zawsze zejdzie, gdzie go nie posieją! — zawołał. — Moja śliczna panusia może wstąpi do mnie na kawę.
— Trzeba się śpieszyć z robotą, proboszczu.