Strona:Maria Rodziewiczówna - Jerychonka.djvu/332

Ta strona została przepisana.

— „Nigdy! Za nic!“ — stanowczo zaprzeczył.
— „Woli i swobody, włóczęgi i niezależności!...“
— „Niby ja tego się nie wyrzekłem razem z tamtém. At, illuzye! Zresztą, kto mi zabroni spróbować habitu? A może w nim lepiéj, niż w surducie? Dalibóg, spróbuję!..“
W téj chwili usłyszał, że pod plebanię ktoś zajeżdża. Rozległy się kroki, potém pukanie do drzwi.
— „Pewnie ktoś po stryja do konającego! Skoro mam mnichem być, to mu trzeba otworzyć. Tam podobno w nocy wstają na pacierze.“
Ubrał się i wyszedł do sieni. Proboszcz i głucha kucharka na tak delikatne stukanie mieli słuch oddawna nieczuły.
Oryż trącił drzwi; nie były nawet zasunięte.
— Czegóż się dobijasz, kiedy niezamknięte! — mruknął.
Na jego głos odpowiedziano stłumionym okrzykiem.
— Oryż! Ty sam! Co za szczęście! Chodź prędzéj!
Oryż wyszedł. Przed gankiem stał Faustanger. Księżyc oświecał jego twarz, tak bladą, że robiła wrażenie upiora. Dreszcze przerywały mu mowę.
— Czegoś tu? — spytał malarz, tknięty przeczuciem jakiéjś wielkiéj katastrofy.
— U mnie w parku leży Osiecki zabity! — wyszeptał Faustanger.