Strona:Maria Rodziewiczówna - Jerychonka.djvu/337

Ta strona została przepisana.

nie obmyślili, że go mogą z pierwszéj lepszéj góry zrzucić w strumień. Nie potrzebnie mnie wmieszali; teraz, gdy odejdę, uczynią to niezawodnie. A on żyje i żyć może. I cobym Magdzie powiedział? Wlazłem po szyję w kryminał!“
Faustanger oczu z niego nie spuszczał. W téj chwili Stefan nadbiegł z żądanemi przedmiotami.
Oryż, jak umiał, ranę obwiązał, a potém rzekł:
— Niech Stefan dostanie wóz prosty i spokojne konie, niech liberyę zdejmie, w byle co się ubierze, słomą wóz wypcha i tu przyjedzie.
Faustanger odetchnął, rzucił się, aby go porwać w objęcia. Oryż się usunął.
— Powoli, ja ci nic dobrego nie robię, ani cię myślę ratować. Człowiek żyje, muszę go ztąd wywieźć. Jeśli kto zdradzi lub mi przeszkodzi, powiem całą prawdę. Jeśli będę mógł milczeć, to i owszem tymczasem dla ciebie. Tymczasem, powiadam, bo ten człowiek nie należy do mnie. Ma żonę, którą zaraz rano sprowadzę i objaśnię. Wtedy od niéj zależéć będziecie.
Faustanger był tak wyczerpany wstrząśnieniami i wrażeniami téj nocy, że gdy się uspokoił co do najgwałtowniejszéj kwestyi, o innych, dalszych, nie miał siły myśléć. Upadł na ławkę i tylko nasłuchiwał, czy Stefan nie wraca.
Oryż także do rozmowy nie miał ochoty.