Strona:Maria Rodziewiczówna - Jerychonka.djvu/338

Ta strona została przepisana.

Usiadł przy rannym i upatrywał życia na twarzy. Tak upłynęła może godzina.
Nareszcie turkot wozu przerwał ciszę. Baron odetchnął.
— Nikt cię nie widział? — spytał żywo hajduka.
— Nikt. Udało się! — odparł lakonicznie.
— Trzeba żwawo jechać, bo dzień niedaleko.
— Półtoréj godziny! — odparł spokojnie sługa. — Miesiąc zaraz zajdzie. Będzie bezpieczniéj. Nad ranem ludzie mocniéj śpią! Pani baronowa pytała, czy żyje, i wzywa pana barona!
— Jużem ci niepotrzebny? — zagadnął Faustanger, gdy we trzech włożyli rannego do wozu i Oryż przy nim zajął miejsce.
— Ty mi nigdy nie byłeś potrzebny, a dziś chyba najmniéj. Idź spać i rozmyślać, a w każdym razie do śledztwa bądź gotów. No, ruszaj, Stefan.
W drodze, pod wpływem trzęsienia, ranny się ocknął i parę razy jęknął. Nie mogli zwolnić, ani opatrunku poprawić, bo na wschodzie coraz bardziéj jaśniało. Spotkali parę fur, ale nikt na nich nie zwrócił uwagi. Bez wypadku i przeszkody stanęli na miejscu pod plebanią. Znaleźli drzwi, jak je zostawił Oryż, niezamknięte i dom uśpiony. Wnieśli rannego do pokoju malarza, umieścili na łóżku Stefan co rychléj odjechał.