— Wiem, że nic gorszego, niż to, com tu już przebył. Mam dosyć życia, o dosyć!
Podniósł rękę, jakby odpychając widmo jakie, i przy tym ruchu wysunęła się z pomiędzy jego palców szmata koronki. Magda podniosła ją z kołdry i obejrzała uważnie.
— Jak ci to do rąk się dostało, na drodze, zkąd cię podjęto? — spytała.
— To? — spojrzał i kurcz mu rysy skrzywił — to? Co tobie do tego? to moje!
Wyciągnął rękę i znowu palce kurczowo zacisnęły szmatkę, a twarz przybrała zacięty ostry wyraz i oczy poczynały złowieszczo błyszczeć. Nadchodziła gorączka. Na drugi dzień był nieprzytomny i majaczył, ale ani słowem nie zdradził szczegółów wypadku. Uparcie, z dziką zawziętością powtarzał bezustannie:
— Zabiłem się, tak jest, chciałem tego i uczyniłem. Nikt mnie nie widział — ja świadczę — nikogo nie posądzajcie. Nie było nikogo.
W nocy to było. Oryż siedział z Magdą, trochę na uboczu, słuchając tych wybuchów.
— Dlaczego on tak obstaje przy samobójstwie? W tém coś jest dziwnego — szepnęła.
— Pewnie, że jest. Ja nawet pewien jestem, że na nim popełniono mord. Nie mówiłem pani nic dotychczas, bo było zawielu świadków. Teraz ma pani rzeczywistą prawdę.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Jerychonka.djvu/342
Ta strona została przepisana.