Strona:Maria Rodziewiczówna - Jerychonka.djvu/38

Ta strona została przepisana.

— Ja téż z nią nie myślę się narzucać. Od jutra nie płacę za pracownię.
— Nie piać, ale się nie gniewaj, bo każdy pozna, że mówi przez cię wielka obrażona miłość...
— Wcale się nie zapieram. Wychowałam go dla siebie, a nie dla jakiéjś baronowéj.
— On też jéj za stryjenkę i opiekunkę nie uważa! — zaśmiał się Oryż.
— To jest cudowna kobieta — ozwał się pan Sylwester. — Ale ja się jéj boję.
— Nabierz pan odwagi, bo chce zwiedzić pana muzeum i trochę pobałamucić właściciela. Namówiłam ją dzisiaj do tego przy pozowaniu.
— Święty Wojciechu, strzeż mnie! — zawołał Sylwester z udanym strachem, a w rzeczy saméj mile połechtany zajęciem pięknéj pani.
— Zjedz trochę belladonny, staruszku, zjedz — dogadywał Oryż. — Masz strawny żołądek: nie otrujesz się!
— Więc była dziś u pani? Jakże portret? Cudowny... Marszałek prosił mnie dziś o protekcyę do naszéj artystki.
— Marszałek? Dawaj mi go pan! — zawołała Magda. — Co za pyszna głowa! Tego bym malowała z rzetelną przyjemnością.
— Skąpy jest i chciwy!
— A to mu zapłacę jeszcze, jeśli się zgodzi! — zaśmiała się artystka. — Zatrzymam portret, a jemu dam kopię!