Strona:Maria Rodziewiczówna - Jerychonka.djvu/39

Ta strona została przepisana.

— Nie pleć! — upominała majorowa. — Prawisz trzy po trzy; rozchodzi się to po mieście i robi ci niechętnych.
— Ja jestem jak studnia — bronił się pan Sylwester z całem przekonaniem, chociaż nigdy niczego w tajemnicy nie mógł utrzymać.
— Studnia publiczna — mruknął Oryż, oddając majorowéj gotowy rysunek.
— Wolno mi będzie zobaczyć portret? — prosząco rzekł Sylwester. — Tylko bez tego pana, bo on mi truje zachwyt.
— Jam téż nie ciekaw i odchodzę.
— Nie — rzekła Magda. — Pan zostanie i pojedzie z nami do tego Carlo Dolce, bo i mnie przyszła ochota.
— O pani, co za łaska! — wykrzyknął stary rozpromieniony.
— Co to, to nie! — zbuntował się Oryż. — Mówiłem raz, że budą nie jeżdżę. Żegnam państwa!
Kiwnął niedbale głową i wyszedł.
— Co za gbur! — szepnął Sylwester.
Magda zniosła obojętnie impertynencyę i otworzyła drzwi do pracowni.
— Spójrz pan na portret i jedźmy!
— Jak pani pozwalać może na takie zachowanie się? Ja bym go spoliczkował, gdybym miał prawo stanąć w pani obronie!
— Bywają grzeczności męskie daleko więcéj