Strona:Maria Rodziewiczówna - Jerychonka.djvu/41

Ta strona została przepisana.

Miała dostatek materyalny, dzięki fortunie siostry, miała sławę i talent, miała zdrowie i młodość, i była ogólnie kochaną.
Czasem, zastanawiając się nad swoim losem, mawiała do Heleny Berwińskiej, swojéj powiernicy i przyjaciółki:
— Wiesz? zanadto mi się wiedzie. Boję się odwetu losu i boję się sama siebie. Człowiek podobno nie spocznie, aż sobie wyszuka nieszczęścia!
Dziś, jadąc na Podgórze, po za wesołością i swobodą, czuła w sobie smutek. Nie zdawała sobie z niego sprawy, a raczej nie chciała go zgłębiać. Otrząsała się, jak człowiek z silną wolą, gdy czuje, że go choroba zaczyna męczyć.
— Głupstwo! — myślała — nie dam się. Zanadtom rozpieszczona powodzeniem. Zaczynam wynajdywać utrapienia.
Więc pozornie bawiła się, żartując z panem Sylwestrem. Minęli most i wjechali w przedmieście. Domki tu stały bez ładu, ukazywały się ogródki, parkany, stare zabudowania drewniane.
Nareszcie powóz stanął; trzeba było iść daléj pieszo. Zaczęli krążyć w labiryncie uliczek i podwórzy, rozpytując się przechodniów o wdowę po muzykancie.
Nagle stanęli przed urwistym brzegiem rzeki i ujrzeli przed sobą Andrzeja Oryża, leżącego na zapylonéj trawie i obserwującego chudego kota, jak się skradał do wróbli na dachu samotnego domku.