Strona:Maria Rodziewiczówna - Jerychonka.djvu/42

Ta strona została przepisana.

— A pan się tu zkąd wziął? — zawołał pan Sylwester zdziwiony.
— Z Krakowa — odparł, nie ruszając się.
— Powinszować panu charakteru w nogach.
— Mój ojciec był listonoszem, a matka roznosiła pieczywo, miałem więc po kim dziedziczyć.
— A myśmy dotąd nie odnaleźli téj wdowy.
— A ja już! Tam mieszka. Carlo Dolce jest fałszywy, ale gdybym mógł, to bym nabył.
— Chodźże pan z nami!
— Mam dosyć tego, com widział.
Magda weszła pierwsza do sionki, zawalonéj ogrodniczemi sprzętami, a z niej do izby nizkiéj i wilgotnéj, w któréj okna osunęły się aż do podłogi. Pustka z niéj wiała i chłód piwniczny.
Odrazu obraz uderzył jéj oczy, bo wisiał wprost drzwi, na nagiej ścianie, i paliła się przed nim lampka.
Kobieta, jeszcze młoda i rzadkiéj piękności, ale wyniszczona i blada, siedziała przy tapczanie, na którym leżało chore dziecko i, wpatrzona w obraz, półgłosem odmawiała litanię.
Na obrazie Matka Bolesna patrzyła ku ziemi — nad wyraz smutnie.
Na skrzyp drzwi kobieta zwróciła twarz i powstała ze stęknięciçm.
— Moja pani, to ten obraz na sprzedaż? — zagaił pan Sylwester z miną lekceważącą.