Strona:Maria Rodziewiczówna - Jerychonka.djvu/64

Ta strona została przepisana.

— Pani ma nadwornego malarza! — uśmiechnęła się Magda z ukłonem.
— A gdy portret będzie skończony?
— Mogę pani wymalować portret Filipa, który dotychczas pewnie oczu nie spuścił ze schodów, czekając na panią.
— O, może poczekać. To zdrowo!
— Zapewne. On nawet nie zrozumie, że to jest zimny rachunek.
— Wcale nie rachuję. Owszem, lubię go bardzo i już idę, chociaż miałabym jeszcze z panią wiele do mówienia. Do jutra zatem!
Wyszła.
Magda przez chwilę zachowała swobodny wyraz twarzy, potém odetchnęła głęboko i otworzyła okno. Świeże powietrze owiało ją, a ona, nagle zmieniona i posępna, patrzyła na lipę, której liście wrzesień pięknie wyzłacał.
Nie zauważyła, że do pracowni wszedł Oryż, spojrzał na zamyśloną dziewczynę i stał, wahając się, czy przemówić. Wreszcie potrącił stołek i, jakby jéj nie widział, począł, gwiżdżąc, przerzucać kartony.
Obejrzała się.
— Czego pan szukasz?
— Wczorajszego humoru pani.
— Gdzieś tam leży obok pana dowcipu.
— Dziękuję. Odnajdę!