Strona:Maria Rodziewiczówna - Jerychonka.djvu/78

Ta strona została przepisana.

dróży! — rzekł Osiecki, rzucając na ziemię wszystkie paczki oprócz jednéj, którą podał Magdzie.
— A tom dla ciebie dostał.
Rozwinęła papier, potém szmat wschodniéj materyi i odkryła skrzynkę drewnianą, nabijaną ślicznie srebrem i złotem, z wersetem jakimś arabskim na wierzchu.
— Śliczne cacko! — Dziękuję ci! — ucieszyła się.
— Nie ciekawaś, co zawiera?
Otworzyła, a wtedy na podściółce z białego pustynnego piasku ukazał się kłębek szary jakby perzu splątanego.
— A, jerychonka! — zawołała, a skronie jéj pokryły się rumieńcem.
Filip patrzył na nią z uśmiechem i widocznie czekał, żeby spojrzała na niego. Ale ona wydobyła roślinę i oglądała ją w milczeniu, a potém odłożyła napowrót i rzekła zwykłym, trochę drwiącym, tonem:
— Dziękuję ci, żeś zapamiętał moją fantazyę. Ja sama nawet jużem o niéj zapomniała.
Na sekundę Filip spochmurniał, ale wnet znowu się uśmiechał i podając jéj drugą paczkę rzekł:
— Pamiętałem też fantazye stryjenki. Przywiozłem jéj z Jerozolimy relikwii.
Oryż wstał, książkę złożył i zaczął się żegnać.
— Idźże pan do Finka i dostań tę książkę. Jutro ją przeczytamy — rzekła życzliwie.