Filip usiadł na fotelu i oburącz głowę objął. Długi czas milczał.
— Ona jest okrutna! — wybuchnął wreszcie. — Rano była uosobieniem dobroci: widziałaś sama. Teraz była jak oset koląca. Drwiła, szydziła, drażniła jak psa. Na rozstanie powiedziała, że jestem monotonny.
Magda roześmiała się.
— Więc-eś ty z rozpaczy do mnie przyszedł? Ano, trzeba było od tego zacząć i prosić o radę, zamiast o afekty, których masz i beze mnie dosyć. Jeśliś monotonny, idź do pracowni i weź się do obrazu. Nie pokazuj się dni kilka, staraj się zająć sztuką, stwórz arcydzieło. Musisz jéj imponować, jeśli chcesz ją dłużéj posiadać.
— Jak ty myślisz, czy ona mnie kocha? — spytał niespokojnie, wzrokiem ją błagając, by potwierdziła.
— Kocha, kocha! — rzekła tonem, jakim się dzieci uspokaja. — Ale pamiętaj, że ona kocha wielkiego artystę; dla niéj powinieneś być wielkim i sławnym, dogodzić przecie i jéj próżności kobiecéj. Pomyśl, jak dumną będzie, gdy setki, tysiące chwalić cię będą i zachwycać się tobą.
— Masz racyę! — zawołał, prostując się. — O, jakaś ty dobra! To prawda. Rzucę jéj pod nogi sławę i honory: niech po nich depce, królowa.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Jerychonka.djvu/81
Ta strona została przepisana.