Strona:Maria Rodziewiczówna - Jerychonka.djvu/82

Ta strona została przepisana.

Zerwał się, odkrył portret, i wnet ognie uderzyły mu do oczu, ramiona do niéj wyciągnął.
— O ty, moje bóstwo! — wyszeptał.
Magda patrzyła na to z dziwnym swym uśmiechem. Z kogo drwiła w téj chwili: z niego, z baronowéj, czy z siebie saméj?
Gdy się do niéj odwrócił, już odzyskała humor i nucąc zbierała pendzle.
Czerwony zachód wdzierał się do pracowni, a po kątach leżały już cienie. Robota była skończona na dzisiaj.
— Jutro od świtu biorę się do dzieła! — rzekł Filip. — O, dziękuję ci! Dodałaś mi otuchy. Byłem blizki rozpaczy, szalony.
— Oczywiście, kiedyś już nawet mnie amorami swojemi częstował. Chcesz? pójdziemy razem do twojéj pracowni.
— Dobrze. Pomożesz mi urządzić się!
Wyszli. Wieczór był bardzo ciepły i pogodny, a Filip się ożywił i rozmawiał wesoło.
Magda była z siebie rada, a jednak czuła, że jéj ciężko i nudno. Spoglądała po starych murach, które tak lubiła, i wydawały się jéj ponuremi; słuchała dzwonów, i brzmiały jéj fałszywie; uśmiechała się do spotykanych znajomych, a bolał ją uśmiech sztuczny; Filip opowiadał zdarzenia śmieszne z podróży, a zajęcie było powierzchowne; miała w duszy cierń,