który jéj nieznośnie dolegał, musiała o nim myśleć, a nie mogła tego okazać.
Weszli do pracowni.
Filip się obejrzał i skrzywił. Istotnie, była to stancya ciasna i źle oświetlona, umieszczona bardzo wysoko.
— I ja tu mam malować? — rzekł, odrazu zniechęcony. — Przecie tu łokciom nawet zaciasno! Gdzież pomieszczę moje makaty, i skóry, i wazony? Pfe, tu nikogo porządnego przyjąć nawet nie sposób. Ja tu i godziny nie wytrzymam. Laską potrącił parę szkiców.
— A to czuć szkołą o milę. Wstrętne! Trzeba tem w piecu napalić!
Magdzie podobał się ten zapał i zajęcie. Patrzyła pobłażliwie, jak Filip począł ze stołów i ścian ściągać kartony, teki szkiców, stosy papierów, i układać to przed piecem.
— Spal, ale pamiętaj, że powinieneś za to stworzyć arcydzieło! — rzekła, gdy płomień buchnął i łapczywie pożerał rezultat długiéj nauki i marzeń młodzieńczych.
Filip zamyślił się, patrząc w ogień.
— Stworzę! — szepnął. — Dla niéj muszę być sławnym.
Jakaś myśl przelatywała mu pod czaszką.
— Wiesz? Zacznę jutro. Będzie to „Salamandra.“ Widzę ją: płomienie, a w nich tańcząca kobieta.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Jerychonka.djvu/83
Ta strona została przepisana.