że to życie wielka katastrofa zniszczyła, i nie chciała urazić może już zabliźnionych ran.
Znalazła w Berwińskiéj wielką głąb i delikatność uczuć, spokój i pogodę sądu, szczerą radę i życzliwość. Mówiła tedy o sobie, a Berwińska słuchała chętnie, stała się jakby jéj spowiednikiem i doradcą. Z czasem stosunek ten stał się dla Magdy potrzebą i coraz się zaciśniał.
A przez ten czas Berwińska ani razu przecie nie wspomniała o sobie, nie odkryła swych ran i duszy.
— Skończyłaś baronową? — zagadnęła.
— Lada dzień. Zapiszę go sobie radośnie w kalendarzu.
— Cóż? Kapryśna? Nie rada z twéj pracy?
— To nie, ale jéj nie cierpię.
— Oho! Masz takich, których nie cierpisz. A wiesz, czego to dowodzi?
— Nie.
— Że masz takich, których kochasz.
— No, pewnie. Marynię zaraz z brzegu.
— Nie o tém mowa. Masz kogoś... jednego.
Magda trochę się zarumieniła.
— Ty wiesz i to przecie! — odparła.
— Zawsze to samo! To cię przepraszam za posądzenie i wracam honor.
— Teraz to nie honor, ale głupota. Przyszłam do ciebie, jak do chirurga na operacyę. Chcę ztąd wyjść zdrowa.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Jerychonka.djvu/89
Ta strona została przepisana.