— Mów zatem, a raczéj zaczekaj, bo mi ojciec obiad daje. Zaraz się z tém załatwię.
— Dotychczas nie jadłaś?
— Nie. Zwykła to moja godzina. Kwestya nawyknienia, bynajmniéj nie umartwienie. Nie lubię jeść w warsztacie, a wracać na obiad niewygodnie. Więc urządziłam się arystokratycznie: jadam wieczorem.
Staruszek chrząkał w kuchence. Widocznie nie chciał, aby Magda oglądała jego preparaty kulinarne. Berwińska wyszła i po dziesięciu minutach była z powrotem.
— Teraz ojciec wyjdzie do znajomych na gawędę, a ty mów. Mamy cały wieczór spokojny. Wypijesz ze mną herbaty?
— I owszem.
Berwińska zajęła się samowarem, a Magda tymczasem, podparłszy twarz ręką, wpatrywała się w lampę i odpoczywała po długim przymusie towarzyskim.
— Właściwie co jest miłość? — zaczęła powoli, może nie uważając, że myślom już dała wyrazy.
— Szczyt lub przepaść! — odparła lakonicznie Berwińska, zabierając się znowu do roboty.
— Jak wiesz, byliśmy tyle lat jak rodzeństwo, potém jak dwóch kolegów. Nie było nigdy mowy o miłości. Aż kiedyś, niespodzianie, on przyszedł do nas rano, zamyślony, nieswój i wyciągnął mnie na
Strona:Maria Rodziewiczówna - Jerychonka.djvu/90
Ta strona została przepisana.