Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/10

Ta strona została uwierzytelniona.

— No, jutro. Więc co? — odparł rządca.
Gedras poczerwieniał, coś zamruczał i spiesznie wyszedł. Klekotka jego odezwała się raz i drugi, coraz dalej, rządca już zapomniał szczególnego pytania. Duży, ciemny cień stróża posuwał się zwolna od budynku do budynku.
Pałac był oświetlony, jeszcze się bawiono w salonie i służba się snuła, więc Gedras w swej wędrówce go omijał i skierował się ku spoczywającym, czarnym gmachom fabrycznym.
Robotnicy przychodzili co rana z miasteczka, nie było tam żadnych mieszkań, palacze dyżurni nocowali tylko przy kotłach, które rozpalano przed świtem. Reszta pracowników przychodziła na sygnał parowy o szóstej rano.
W kotłowni było jeszcze ciemno i cicho, ale gdy Gedras mijał ślusarnię, ujrzał w oknie światło i wszedł do środka. Nie było tam nic nadzwyczajnego: dwaj ślusarze, Józef Nowik i Hilary Arcimowski, stali przy warsztatach swych opodal jeden od drugiego i kończyli jakiś zapewne pilny obstalunek. Dwie małe lampki, wśród cieni wielkiej sali, ledwie oświetlały schylone głowy i ręce pracujących.
Zresztą Gedras znał ich dobrze i rzekł:
— Długo jeszcze zabawicie?
— Jak się uda — odparł Nowik, szpakowaty, krępy majster, zajęty polerowaniem i dopasowywaniem jakiegoś trybu.
Drugi nic nie odparł, piłował coś zawzięcie i gwizdał. Gedras spojrzał nań przelotnie i jakby