Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/100

Ta strona została uwierzytelniona.

zabiorę ją na wieczór do moich, niech się pobawią...
— A poco? Żeby się potem ciągle do kompanji napierała i żeby ją tam „znajdą“ częstowali? Niech siedzi cicho w domu.
— Juści nie utrzymacie tak zawsze. Jeszcze trochę podrośnie, to ją do dzieci ciągnąć będzie i nie upilnujecie. Coście tacy zazdrośni?...
— No, co będzie — nie wiem, ale teraz i krokiem od siebie nie puszczę.
Dziecko się nie napierało i nie nudziło. Miało w sobie wielki zasób przemyślności i ciekawości do zajęcia. Dreptała za nim, gdy gotował, gdy sprzątał; naśladowała go i niby pomagała. Tylko czasem pytała żałośnie, kiedy będzie „świat“, tak zwała lato. No i tak doczekała drugiego lata na powietrzu.
Teraz już śmielej się poruszała, odnalazła swe kamyki i drogę do drwalni, ale zawsze największą ciekawością napełniał ją pański sad.
Podrosła na tyle, że noskiem sięgała nad podmurowanie i mogła tak stać godzinami, zapatrzona w cuda, oniemiała z zachwytu.
— Tato — opowiadała potem — tam za tym murem są dzieci, takie jak ja, tylko ja czerwona, a one całe białe. Dlaczego?
— To są pańskie dzieci. Żebyś mi nie śmiała na nie wołać i im się pokazywać.
— Czy one kąsają?
— Głupiaś! Nie wolno ci być z niemi i basta.
— A tam są też na drzewach czerwone kwiaty,