Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/101

Ta strona została uwierzytelniona.

co je ogrodniczek zrywa i zjada. Daj mnie, tato, tych kwiatków!
Ubawiony, kupił jej kilka jabłek. Smakowały, ale bardzo była zmartwiona, że kot i pies nie chcieli uwierzyć, że to bardzo smaczne.
— Tato, żebyś ty przyniósł całe takie drzewo i posadził u nas pod oknem. Żeby było dużo, dużo jabłek u nas — cały ten sad!
— To pański sad nie nasz, a jabłka trzeba kupić, ja nie mam dużo pieniędzy na dużo jabłek.
— To czemu ty także nie masz takiego sadu?
— No, bo nie mam — odpowiadał zniecierpliwiony.
— To ty miej, tato! Co to pan?
— Pan to taki starszy i mądry człowiek, który mnie daje pieniądze, żebym go słuchał, drwa woził i wodę, w nocy pilnował, żeby czego nie ukradli, co jego jest. Pan nas karmi i odziewa i daje mieszkanie a ja mu służę.
Zrozumieć tego nie była w stanie, ale wyrazy wryły się w pamięć i dużo pierwej wiedziała o „panu“ niż o Bogu.
Tak przeżyła to drugie lato na świecie. Nikt jej prawie nie zauważył, nikt się nie zachwycał jej rozumem i wdziękiem i nikt jej nie pieścił.
W pałacu równie zdrowo i szczęśliwie hodowała się „panienka“, ukochana pieszczotka rodziców. Miała dwóch starszych braci, ale była stanowczo faworytką całego domu. Dzieci zajmowały trzy pokoje i miały do swej obsługi piastunkę, bonę i Jankowską. Cały dzień te trzy kobiety zajęte były