Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/106

Ta strona została uwierzytelniona.

nie prowadziła żadnych rachunków ani wglądała w czynności ogrodnika i szafarki.
Śniadanie spożywała w łóżku, przynoszono jej wtedy do zabawy i pieszczot najmniejsze dziecko. Tak leżąc w puchach, zacałowywała i opychała przysmakami tę swoją latorośl. Zwykle przychodziły i starsze i pomimo zapowiedzi, że nic nie dostaną, dojadały biszkopty i ciastka, bo matka nie umiała im nic stanowczo odmówić.
Około południa zabierano dzieci, zawsze po długich protestach, grymasach, ułagodzone i namówione obietnicą, że „jeśli kochają mamusię, to sobie pójdą, będą grzeczne, a za to coś dostaną“.
Wtedy pani Teresa wstawała i ubierała się. Trwało to z długiemi przerwami do godziny czwartej. Gdy Zaremba przychodził z fabryki na obiad, zastawał żonę już wystrojoną i zasiadali do stołu. Bona z chłopcami ukazywała się także.
Zaremba kochał dzieci, ale wymagał, aby były grzeczne i ciche. Chłopcy trochę się bali ojca, więc z początku obiadu zachowywali się przystojnie. Bona ich sadzała na krzesełkach, zawiązywała serwetki, krajała im mięso, omal nie żuła za nich i nie połykała.
Ale już po zupie rozpoczynało się napieranie i proszenie, szepty nieśmiałe bony, odmowa matki.
— Czego oni chcą? — pytał Zaremba.
— Ależ nie uważaj! Józio się napiera piwa, a doktór stanowczo mu zabronił.
— Tatusiu, ja tylko kropelkę! — poczynał skamleć malec.