Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/113

Ta strona została uwierzytelniona.

brym humorze i zdawał się łaskawiej na nie patrzeć.
Siedzieli przy czarnej kawie na ogrodowym ganku, a dzieci bawiły się opodal z boną.
— Jakto? Co czuję? Przedewszystkiem litość.
— Dlaczego?
— Ano, że mają taką matkę.
— Ach, więc ja jestem zła?
— Tyle masz talentu na matkę, ile ja na ojca.
— No, w to wierzę — roześmiała się. — Ale poza tą litością nie obdarzasz ich zbytnią sympatją.
— A zaco? Poczekam z tem. Teraz są w wieku, w którym dzieci wszystkie uchodzą za bardzo mądre i za bardzo piękne. Że zaś świat dorosłych składa się przeważnie z głupców i brzydali, poczekam z zachwytami, aż twoje kanary ziszczą pokładane w nich nadzieje. Przysięgam ci najuroczyściej, że jeśli za kilkanaście lat będą wyjątkiem z ogólnej pospolitości, uczynię je swymi spadkobiercami. Co więcej możesz żądać?
— Żądam, żebyś je lubił choć trochę.
— Aha! Tobie się zdaje, że ty je lubisz?
— Zdaje mi się, że daję tego dość dowodów. Żyję tylko dla nich i niemi.
— To szkoda. Bo ja żyję tylko dla siebie i bardzo mi z tem dobrze.
— Poczekaj, jeszcze cię wyswatamy. Będziesz jeszcze i ty żyć dla kogoś i dopiero poznasz szczęście. Twoje życie — to nie życie. To egoizm.