Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/128

Ta strona została uwierzytelniona.

— Słyszałeś kiedy coś podobnego? — wybuchnął Zaremba.
— Mój drogi, widocznie honor i ambicja nie jest naszym monopolem.
— Niech mu służy, i owszem. Rura mu zmięknie, jak trochę zazna biedy. Będzie zdrowo.
— Właściwie, dlaczegoś ty go wydalił?
— Jakto? To ci nie wystarcza?
— Ale co? Jako nocny stróż w niczem nie zawinił. Tracisz użytecznego sługę i skazujesz na nędzę człowieka. Zaco? Zato, że logicznie myśli i dba o swoje dziecko, nawet nie własne, ale przybrane. I chcesz go „poprawić“ głodem — winszuję!
Tu wuj Bolek wziął laskę i zgarnął pajęczynę. Pisk muchy ustał.
— Nie mogę tego słuchać — mruknął.
— Szczególny masz punkt widzenia — rzekł Zaremba.
— Tak — mój własny — dlatego wycofałem się ze wszystkich interesów — odparł wuj Bolek, biorąc gazety i wychodząc.
A Gedras ze swą klekotką i pękiem kluczów krążył jak zwykle po obrębie zabudowań i rozmyślał.
Cały dwór, ścieżki i zakąty, tak mu znane, stały się raptem obce i obojętne, wstrętne nawet. Pełną miał duszę buntu i goryczy, złość do samego siebie, że głupi był, że pracował szczerze, że nie kradł, nie zbierał. I oto co miał z tego — ten kikut.