Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/135

Ta strona została uwierzytelniona.

— A co ci lepiej, wstyd, czy zimno? Pocierp trochę. Może już jutro stąd pojedziemy.
Zdjął z siebie kożuch, okręcił ją i ułożył do snu niedaleko komina, potem chwilę pomyślawszy, wziął za czapkę i wyszedł.
Tego wieczora długo szeptali z synem Lejzorowej, a w parę dni potem Gedras znowu tam poszedł i w jakimś ubocznym alkierzu dokończyli interesu.
Żyd wziął dwie złote sztuki i wręczył Gedrasowi jakiś urzędowy arkusz papieru.
— Nu, a teraz co myślicie z sobą zrobić? — spytał.
— Ot, nocnym pociągiem pojadę. Ale, powiedzcie, bezpieczny ten dokument, pewny?
— Ja na fałsz nie biorę pieniędzy. Spytajcie, kogo chcecie. Powiadacie, co to bardzo drogo, no to dlatego, żeby to było mocne, żadna fuszerka.
Gedras stęknął, papier schował w zanadrze.
— Pewnie, że to grzech — zamruczał. — Ale co było robić?
— Jaki grzech, co to za gadanie? To jest dobra sztuka — zaśmiał się żyd. — Wy to nie wiecie, poco zakon jest? Żeby jego obchodzić, bo jak w niego wleziesz, to utopisz się.
I śmiał się, pieszcząc złote monety.
Gedras pokręcił głową, nic nie rzekł i wyszedł.
Już poprzedniego dnia sprzedał parę swych sprzętów i kuferek. Trochę szmat upakował w worek, więc do drogi był gotów, z gospodarzem się rozliczył, nie miał z kim się żegnać.