Zaremba dawał pewną określoną sumę miesięcznie, która nigdy nie wystarczała. Pani Teresa zapożyczała się u rodziny, i ze strachem czekała przybycia męża. Wtedy miewała złe momenty.
Zaremba przeglądał rachunki i burczał.
— Co? Znowu kapelusz dla Maniusi? Przecież kupiłaś niedawno!
— Nie można przecie pozwolić, aby nosiła letni. Opowiadała mi z płaczem, że się z niej wyśmiewają koleżanki. Co tam — parę rubli!
— No i znowu biała sukienka!
— Musiałam zrobić. Był wieczorek dziecinny. Żebyś wiedział, jak się ogólnie podobała!
— I lekcje tańca?
— No, to przecie koniecznie potrzebne. Przecie niepodobna, żeby się nie umiała obrócić, ani poruszyć. Wzięłam też nauczycielkę muzyki. Okazuje się, że dziecko ma wielkie zdolności.
— Ależ, Tereniu, więc znowu masz deficyt w kasie?
— Cóż poradzę? To wszystko na wychowanie dzieci. Na siebie nic prawie nie wydaję. Zobacz!
— Widzę, że muszę płacić i płacić. Nastarczyć nie mogę. A chłopcy źle się uczą.
— Bo korepetytor do niczego. Pisałam ci, jak mi odpowiedział, kiedym mu robiła uwagi. To jakiś demagog. Powiada, że burżujom rozum ani nauka nie potrzebna, a od wojska jakoś się wykręcą. Jak można brać do dzieci jakiegoś tam aptekarczyka. Naturalnie, chłopcy za nic go nie mają. Ty masz dla niego jakąś dziwną słabość.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/139
Ta strona została uwierzytelniona.