Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/142

Ta strona została uwierzytelniona.

senna, narzekała na ból głowy, nie umiała nic odpowiedzieć na pensji. Zarembina sprowadzała doktora, który coś gadał o anemji, o błędnicy, radził ruch, dużo powietrza, nieprzepracowanie naukami, zapisywał jakieś krople.
— Ach, Boże, te nauki zamęczą mi dziecko! — biadała Zarembina. — Ach, żebyż się to prędzej skończyło.
Najchętniejby już zaraz wprowadziła córkę w świat.
— Oszalałaś! — mówiły jej siostry. — Pomyśl, jakby to ciebie postarzało. Córka na wydaniu!
— Ja dla niej na wszystko gotowa. Dla jej szczęścia wszystko poświęcę — mówiła pani Teresa tonem Kornelji, matki Grakchów.
I była istotnie gotowa wydać ją zaraz zamąż za „dobrą partję“, jaką był pięćdziesięcioletni radca Sulicki. Wszystko dla szczęścia dziecka.
Maniusia, pieszczona i kochana przez wszystkich, płaciła ze swej strony łaskawą pieszczotliwością otoczeniu. Zawojowała tą tanią czułością rodziców, braci, znajomych i krewnych, nazywali ją „miluchną przylepeczką“. Nie zawojowała tylko i niecierpiała jednego z domowników, a był nim korepetytor, Antoni Stuch, „pastuch“, jak go między sobą zwały dzieci Zarembów. Chłopcy go nie lubili, ale jego jednego się bali i słuchali, nie lubiła go Zarembina, ale się go też trochę bała, a trochę się żenowała. Maniusia prowadziła z nim otwartą wojnę.
Od dwóch lat był u nich stale na wsi i pilnował