Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/148

Ta strona została uwierzytelniona.

dzili ten wieczór w bardzo nieciekawej bawarji na Podwalu.
Zaremba chwycił się za głowę, przerażony, a potem skoczył do osłupiałego Józia, porwał go za ucho.
— Jak śmiałeś zrobić coś podobnego?
Józio, widząc, że kłamstwem nie poradzi, uderzył w bek, rzucił się ojcu do nóg, jąkał wśród chlipania, że to Adamski go namówił, że on nie winien, że nigdy już więcej tego nie będzie, trząsł się ze strachu przed karą.
Wysłuchał z bogobojną miną wyrzutów i gróźb ojca, obiecał wszystko, co mu rozkazano i wreszcie, uwolniony, uciekł do swego pokoju, pokornie skruszony, w duszy rad, że się wykpił i wściekły na Stucha.
Teraz przyszła kolej na młodszego. Ten miał na sumieniu jeszcze niewinniejsze żądze, łakomstwa. Ale już parę razy ściągnął z biurka matki na słodycze po parę złotych i z kolegami prowadził ciągle handle piór, zeszytów, książek — na cukierki. Tłusty był, limfatyczny, o cerze nalanej, do nauki nadzwyczaj tępy i niechętny. Pomimo czternastu lat zaledwie był w trzeciej klasie, z małą nadzieją promocji.
Po wysłuchaniu wszystkiego, Zarembę ogarnęła rozpacz.
— Co z nich będzie? — mruknął. — Tyle starań, tyle kosztów, bezustanna opieka i kierunek! Toć nie my winni — to teraz taki prąd, takie warunki! Co to za świat...