Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/149

Ta strona została uwierzytelniona.

Stuch milczał. Twarz jego zimna, ostra, bez zarostu, o wystających policzkach i szczękach potężnie rozwiniętych, robiła wrażenie jakiejś maski złowieszczej.
Na chwilę błysnęły dziko oczy i zgasły, jak iskra z pod popiołu.
Zaremba pożałował w duchu, że rozpoczął z nim tę nieszczęsną rozmowę. Czuć było, że ten proletarjusz, pracowity, zdolny, zdatny i silny do boju i z losem, i z biedą, pewny dojścia do celu, zdobycia sobie miejsca i stanowiska, patrzy z politowaniem na tych, co wszystko mają gotowe i staczają się wdół.
Ostatecznym rezultatem rozmowy było, że postanowiono ograniczyć Józiowi urlopy i przyjąć służącego, któryby go odprowadzał i zdawał sprawę, jak i z kim się zabawia. Pani Teresa zbolała, dostała migreny, a że to był dzień tańców, dzieci poszły pod eskortą Jankowskiej a Zaremba został z wujem Bolkiem, przed którym roztoczył wszystkie swoje troski i co najoryginalniejsze, pretensje do Stucha.
— To jego wina! Chłopcy go niecierpią, a tylko się boją. On nie umie ich zjednać, zdobyć zaufania, nie stara się pozyskać ich serca. Stanowczo od wakacyj zmienię korepetytora.
— Wiesz co? Zmień raczej chłopców, bo tym twoim nikt nie poradzi.
— No, już daruj, ale gorsi od innych nie są!
— Nie. Takich jest mnóstwo w tej tak zwanej uprzywilejowanej klasie, która się uczy tylko, by