Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/151

Ta strona została uwierzytelniona.

docznie rad się pozbyć towarzystwa. Gdy się nieco oddalił, pan Bolesław poszedł za nim zdaleka. Student zamiast na Kruczą, skręcił w Aleje Jerozolimskie, potem na Nowy Świat i wszedł do jednej z kamienic, zamieniwszy z siedzącym w bramie stróżem kiwnięcie przyjazne głową.
Po chwili pan Bolesław zagadnął cerbera:
— Czy pan Stuch tu mieszka?
— Nie, tu niema takiego lokatora.
— Ja pytam o tego studenta, co tu wszedł przed chwilą.
— Nie widziałem nijakiego studenta. Tu żadne studenty nie mieszkają. Panu się coś uwidziało. Tu jest zakład stolarski, i szwaczka, i akuszerka, i biuro pana Vogla, i takie państwo rozmaite, ale studenty, to tu wcale nie bywają. Na to jezdem stróż, żebym wiedział.
Pan Bolesław dał mu srebrniaka, ale stróż, choć datek skwapliwie przyjął, obstawał przy swojem, nawet powoływał się na świadectwo „rządcego“.
Pan Bolesław wszedł w bramę, przejrzał listę lokatorów, która go w niczem nie objaśniła, i odszedł, zanotowawszy tylko w pamięci numer domu.
— Szpicel, psiakrew — zamruczał za nim stróż.
Stuch minął jedno podwórze i wszedł na słabo oświetlone i brudne schody bocznej oficyny. Nie mieszkali tu kapitaliści, nie kwitły tu kwiaty.
Podwórko, brukowane kamieniami ostremi, ogrodzone murami, szaremi od węglowych dymów i kurzu, ozdabiał śmietnik i pompa, na schodach panował zaduch jedzenia lichego, pleśni i kopciu