Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/155

Ta strona została uwierzytelniona.

— Mnie zaraz strach chwyta — szepnęła Mańka.
— Czego? Taki stary, to jak nic da na cukierki.
— Za co ma dać? Toć my nie będziemy prosić.
— Oho, jeszcze on będzie prosić. Ot, poczekaj chwilę, ja się z nim rozmówię. Zobaczysz, że da.
Machinalnie Mańka stanęła. Stefka zawróciła o parę kroków, zaczęli rozmawiać ze starym, potem się zbliżyli i Mańka posłyszała koniec rozmowy.
— No, dobrze, poczekam w cukierni, tylko nie długo.
— No, chwilę, tylko matce tego rubla dam.
— Masz rubla, a spiesz się! Tu mieszkasz?
— Trochę dalej. Niech pan idzie do cukierni.
Pobiegły. Stefka chichotała zcicha.
— Nie mówiłam ci? Dał! Naści dwa złote.
— Nie, nie chcę! Za co? A jak nie pójdziesz teraz do niego, to cię do cyrkułu zaprowadzi.
— Ale — niech mnie znajdzie! Będę ja mu za rubla do cukierni przychodzić. To ci piernik!
— Jak ty się niczego nie boisz! — rzekła Mańka, jakby z zazdrością.
— Oho! A co mi kto zrobi?
— Matce to rubla oddasz?
— Jeszcze czego! A jej co do moich pieniędzy? A ty żebyś mi nie wypaplała przed ojcem, bo Antek ci zapłaci!
Mańka wzdrygnęła się. Brata Stefki, lokaja, bała się jak ognia. Gdy przychodził czasem do swej rodzicielki, praczki, ich sąsiadki, miał szczególną przyjemność straszenia dziewczyny.