Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/16

Ta strona została uwierzytelniona.

się ruch i gwar; dorożki puste odjechały, stróż bramę zamknął i rozpoczął znowu swą monotonną wędrówkę. W miarę postępu nocy gasły wszelkie odgłosy i światła. Już Nowik odszedł, już pociemniał pałac, już ostatni pociąg przeszedł, rozdarłszy powietrze gwizdem, zadudniwszy głucho po moście naprzeciw fabryki, tylko klekotka Gedrasa rozlegała się od czasu do czasu lub w stajniach parsknął koń.
Gedras zmęczył się. Usiadł na ziemi pod murem, objął ramionami kolana, złożył na nich głowę i tak, skulony, zdawał się drzemać. Nagle głowę podniósł: za murem, szosą ktoś szedł. Kroki były powolne, wlokące się, ustawały, czaiły się może po złodziejsku. Stróż uszu nastawił, czatował, patrzał na wierzch muru, spodziewając się, że ów spóźniony gość zechce się tamtędy wdrapać.
Nagle kroki ustały, coś, a raczej ktoś upadł i zajęczał, zawył, zaskomlał, jak trafiony strzałem pies włóczęga. Nic ludzkiego nie było w tym okrzyku, ale był tak przejmujący, że Gedras się zerwał i pobiegł do bramy.
— Ktoś ginie! — myślał, otwierając furtę, i ręce mu się trzęsły ze zgrozy.
Wyjrzał na drogę — pusta była i głucha, opodal pod murem, w mroku szarzał jakiś przedmiot.
Był to człowiek skulony, skręcony jak szmata, nieruchomy, zapewne martwy.
Gedras się na sekundę zawahał, czy nie obudzić rządcy, ale doleciał go znowu ów jęk, rzucił się tedy naprzód.