Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/161

Ta strona została uwierzytelniona.

— Oho — ja już nie dziecko. Talko wciąż myśli, że ja nigdy nie wyrosnę — zaśmiała się.
— Radbym cię zawsze dzieckiem mieć, ale rośniesz, rośniesz i dorośniesz — rzekł smutno, patrząc na nią.
— To się tatko z tego smuci?
Nie odpowiedział, patrząc wciąż na nią.
Rosła, ale jeszcze była jego. Niedługo już pewnie. W oczach rosła i rozwijała się nad wiek. Skąd w takiej piwnicy bujają czasem takie świetne kwiaty?
Za parę lat to dziecko będzie śliczną dziewczyną i wtedy co? Gedras przeszedł w myśli młódź swej klasy: robotników, rzemieślników, lokajów, dorożkarzy, tych wszystkich, dla których hodują się piwniczne, uczciwe dziewczęta. Porwał go żal, wstręt, strach tej chwili, gdy Mańka pokocha, i groza, żeby ją chociaż uchować do tej chwili. Coraz mniej mógł ją pilnować, musiała pracować, zarabiać, być sobie zostawiona całe dnie, on nie miał możności jej bronić, ni strzec.
— Jakże to było z tą starą, co cię zaczepiła? — spytał nagle.
— A tak. Szła za mną, potem wyprzedziła, zaczęła mi się przyglądać i oglądać. Myślę — zna to mnie, czy co? A wreszcie stanęła w bramie i kiwa na mnie; więc pytam — co chce. A ona powiada: Chciałabyś jedwabnej bluzki?... i pokazuje taką śliczną, czerwoną z pod chusty. Powiadam: Ktoby nie chciał? Ale nie mam na takie stroje. Powiada: Chodź ze mną do kupca, jak cię zobaczy, to tanio