Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/165

Ta strona została uwierzytelniona.

— To twoja wszystko praca i zasługa, a moja co? Hańba, wstyd, nędza!
— Hanka, czy ty się naprawdę w duszy, w sumieniu czujesz taka winna, taka przestępna, potępiona?
— Ja tylko czuję się taka biedna, taka biedna!
— Boś skrzywdzona, nie winna. Jak cię ten łotr oszukał, okłamał, jakeś z nim ślub wzięła, wiedziałaś ty, na co on cię wywozi? Jak cię bił i zmuszał do rozpusty — radaś temu była? Jak ciebie za jego kradzież wzięto do więzienia — winnaś była? Jakeś wreszcie w szpitalu omal nie umarła, śmiertelnie zarażona, tyś winna była? Jak cię wreszcie sprzedał, jak swój towar, na uliczny handel, twoja była wina? Zginął, jak był tego wart, a tyś odżyła i wyzwoliła się, jakeś tego była warta. Nieszczęście cię spotkało, nie zatracenie. Niesłusznie się zadręczasz. Życie jeszcze przed nami, będziemy razem pracować, innych ratować, innych uczyć! Swojego nic nie trzeba mieć, dla siebie ni starać się, ni chcieć. Takeśmy sobie obiecali wtedy, w wagonie. Pamiętasz?
Kobieta nic nie odparła, objęła go za szyję i pocałowała w rękę; cofnął ją żywo.
— Z dobrą otuchą spocznij! Może to nawet dla naszej myśli lepiej będzie, jak prędzej razem będziemy. Jałowe jest tam i staranie moje, i zgryzota, i milczenie. Nic tam nie zdziałam, a tu opuszczę — a wreszcie, co stracę — ciepły kąt i dobrą strawę, to i koty tylko o to dbają.
Zaśmiał się, pocałował ją i wstał.