Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/17

Ta strona została uwierzytelniona.

Na skraju szosy, w kałuży, leżała kobieta, łachmanami ledwie okryta. Na widok zbliżającego się człowieka starała się dźwignąć, uciekać zapewne, ale nie zdołała; poderwała się na rękach i opadła z głuchym jękiem:
— O, Jezu!
— Co tobie? — spytał Gedras.
— Ratujcie! Umieram! — wybełkotała, wijąc się po ziemi.
Potem się wyprężyła i tylko żałosny jęk wyszedł z gardła.
Chwilę się zawahał, czy ją dźwignie swą jedyną ręką, czy iść po pomoc, potem się schylił, spróbował, i aż się zdziwił, że człowiek może być tak lekki. Pod ramiona ją wziął, okaleczonem ramieniem podtrzymał za nogi i poniósł. Zajmował on przy bramie malutki domek o jednej stancji — tam ją wniósł i na swym tapczanie umieścił. Potem zapalił lampkę i przyjrzał się swej zdobyczy.
Było to prawie dziecko, drobne, wątłe, bose, w szmatach obłoconych i podartych. Z twarzy sinobladej patrzały nieprzytomne, zgrozy i osłupienia pełne, wielkie oczy, czarno-okrążone. Z pod chustki wypływały na twarz potem zlane kosmyki ciemnych włosów. Oczy były rozwarte, ale nic nie widziały z otaczających przedmiotów, patrzały w jakąś straszną, czarną otchłań, widziały już — śmierć. Dreszcze wstrząsały całem ciałem, zęby szczękały, ręce odrzucone wpijały się palcami w próżnię, jakby się konwulsyjnie chciały uchwycić życia. I znowu zawyła przeciągle, żałośnie. Po-