Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/181

Ta strona została uwierzytelniona.

pić do cukierni, długom nie chciała, raz poszłam. Był grzeczny, delikatny, ośmieliłam się. Aż go tydzień nie było, a potem napisał, że chory, że taki sam, że pewnie umrze. Poleciałam jak szalona!
Zakryła twarz rękoma, wstrząsał nią dreszcz.
Gedras słuchał — twarz mu kamieniała.
— Gdzie mieszka? — spytał głucho.
— Teraz nie wiem. Już miesiąc, jak się wyprowadził, już miesiąc, jak go szukam. Powiedzieli, że się wymeldował na Sadową 8. Chodziłam, stróż mnie odprawił, byłam drugi raz, dzwoniłam, wyszedł lokaj — przepędził. Pisałam, skamlałam. — Ot odpowiedź! Jemu życie, mnie śmierć w Wiśle czy na bruku, czy od trucizny, czy w hańbie — śmierć, śmierć! O Jezu — i za co? Za to miłowanie! Za tę wiarę, za to psie przywiązanie!
Rzuciła się łkając na łóżko. Gedras już o nic więcej nie pytał, wrócił na swe miejsce pod ścianą i siedział tam nieruchomy, godziny, całą noc. Dziewczyna, zmożona śmiertelnie, musiała usnąć, bo ucichła, on oka nie zmrużył.
Lampa dogasała, dzień się robił, gdzieś za ścianą zegar wybijał godziny. Gedras musiał je liczyć, bo gdy wybiło osiem, wstał.
Spokojnie zgasił lampę, położył na stole klucz od kuferka, portmonetkę, zegarek, zabrał list i pieniądze, włożył do torby, potem wypił łyk wody, popatrzał na leżącą, pochylił się, pocałował ją we włosy, spojrzał raz jeszcze po całej izbie w krąg jakby żegnał i cicho wyszedł.