Strona:Maria Rodziewiczówna - Joan. VIII 1-12.djvu/183

Ta strona została uwierzytelniona.

Jak tygrys Gedras mu spadł na piersi i już bez pamięci miażdżył głowę ostrym kamieniem, wydając przytem z piersi głuche stękanie, z jakiem drwale łupią toporami twarde drzewo.
Może się i bronił napadnięty, może krzyknął, może się rzucał. Gedras nic nie czuł i nie słyszał. Bił, aż się zmęczył, aż z głowy została bezkształtna, czerwona kula. Wtedy wstał, spojrzał na niego i dysząc czekał, co będzie.
Czy nikt nie przybędzie go brać? Nie uciekał.
Ale w mieszkaniu nie było nikogo. Lokaja posłał Ludek do ogrodnika z bukietem dla Maniusi. Lokaj się nie spieszył z powrotem, wiedział, że pan zhulany, będzie spać dopóźna. Mieszkańcy zprzeciwka wyjechali na letnie mieszkanie, nikt nie słyszał mordu.
Gedras wyjął z kieszeni list i pieniądze, rzucił je na trupa, popatrzył nań jeszcze, otarł ręce, wziął swój kamień i wyszedł.
Stróża znowu w bramie nie zastał, mógł ujść niepostrzeżenie, ale on tego nie chciał. Szedł spokojny, nie czuł się zbrodniarzem.
Wszedł wprost do cyrkułu, minął jedną i drugą salę.
— Gdzie to? — zatrzymał go policjant.
— Do komisarza.
— Poco?
— Przyszedłem, bom zabił.
— Co?
— Zabiłem człowieka, ot tym kamieniem.
Zrobił się koło niego tłum natychmiast, ciężkie